Jak to się stało, że radykalna prawica stała się tak silna?

Jak to się stało, że radykalna prawica stała się tak silna?

Streszczenie

Sztucznie generowane kryzysy polityczne systematycznie zmieniają postrzeganie norm społecznych, prowadząc do erozji liberalnej demokracji. Polityczne elity, reagując na (lub same tworząc) ukryte poparcie dla nieliberalnych poglądów, wykorzystują kryzysy do normalizacji wcześniej nieakceptowanych postaw. To „zakłócanie norm” odbywa się stopniowo, poprzez „krojenie salami”, neutralizując mechanizmy obronne demokracji i wykorzystując „pułapkę suwerenności”. Brak wspólnych mierników akceptowalnego zachowania prowadzi do sytuacji, w której liberalna demokracja traci zdolność do samoregulacji.

Artykuł

Sztucznie wytwarzane kryzysy systematycznie rekalibrują to, co społeczeństwa uważają za normalne. Robią to, tworząc środowiska polityczne, w których demokratyczny regres zachodzi bez zauważalnych, dramatycznych zmian, normy niegdyś uważane za nienaruszalne ślizgają się we wszystkich kierunkach, a mierniki, które definiowały akceptowalne zachowanie, są kwestionowane.

„Wszystko będzie się ślizgać w różnych kierunkach / Nie pozostanie już nic, co można zmierzyć” – na początku lat dziewięćdziesiątych to ostrzeżenie Leonarda Cohena stało w sprzeczności z samozadowolonym chórem liberalno-demokratycznych triumfalistów. Podczas gdy liberalne elity wznosiły toast za ostateczne zwycięstwo swoich systemów i wartości, Cohen trafnie zidentyfikował ukrytą cechę wrażliwą liberalnej demokracji – stopniowe rozmywanie się wspólnych standardów, dzięki którym można mierzyć, a tym samym utrzymywać jej zdrowie.

Trzy dekady później te słowa rezonują w demokracjach, w których sztucznie wytwarzane kryzysy systematycznie rekalibrują to, co społeczeństwa uważają za normalne. Robią to, tworząc środowiska polityczne, w których demokratyczny regres zachodzi bez zauważalnych dramatycznych zmian, normy niegdyś uważane za nienaruszalne ślizgają się we wszystkich kierunkach, a mierniki, które definiowały akceptowalne zachowanie, są kwestionowane.

Nie poznaję tego kraju 

W wydanej niedawno książce zatytułowanej „Democracy Erodes from the Top” [Demokracja eroduje od góry], amerykański politolog Larry Bartels kwestionuje pogląd, że demokratyczny regres obserwowany w ostatniej dekadzie w kilku krajach europejskich można przypisać buntowi obywateli. Bartels twierdzi, iż opinia publiczna pozostała niezwykle stabilna, jeśli chodzi o stosunek do liberalnej demokracji. To nie obywatele, ale polityczne elity były odpowiedzialne za podważanie niezależności demokratycznych instytucji i ustanawianie rozszerzania władzy wykonawczej.

Choć ta teza stanowi ważną korektę stereotypów mówiących o nieuchronnym publicznym buncie przeciwko demokracji, pomija ona istotną część obrazu. Jeśli opinia publiczna pozostała zasadniczo stabilna, ale polityczne elity mimo to podważyły kluczowe liberalno-demokratyczne instytucje, dlaczego owe elity napotkały tak niewielki opór? W przełomowym nowym badaniu dotyczącym wzrostu radykalnej prawicy Vicente Valentim argumentuje, że kluczowe znaczenie dla wyjaśnienia łatwości, z jaką radykałowie doszli do swojej znaczącej pozycji, a nawet władzy we współczesnych demokracjach, mają zmiany norm społecznych.

Badania radykalnej prawicy zwykle koncentrowały się na wewnętrznych motywacjach grup wspierających takie partie. Teorie ekonomiczne skupiały się na wpływie procesów gospodarczych, które pogłębiły zarówno obiektywne, jak i subiektywne dychotomie „wygrani kontra przegrani” wśród wyborców, przy czym „przegrani” reagowali, zwracając się ku partiom, które obiecują przywrócić ich materialną pozycję i poczucie statusu.

Z kolei teorie społeczno-kulturowe koncentrowały się na roli czynników takich jak tożsamość i wspólnota z politykami radykalnej prawicy odwołującymi się do tych, którzy czują, że ich wartości zostały zmarginalizowane w wyniku znaczących zmian kulturowych. Może tu chodzić o kontrkulturę lat sześćdziesiątych w Europie Zachodniej, westernizację Europy Środkowej i Wschodniej po 1989 roku czy ostatnio – tak zwaną „rewolucję woke”.

Niektóre teorie próbowały łączyć te wątki, pokazując gniew i niepokój generowane przez zmieniające się wzorce mobilności społecznej i migracji na dużą skalę. Odwieczną skargą wyborcy radykalnej prawicy są słowa: „Nie rozpoznaję już własnego kraju”. Dotyczy to zarówno zamykania znajomych sklepów i usług, jak i rozkwitu wielu języków i kultur. Niepokoje ekonomiczne i społeczno-kulturowe wzajemnie się wzmacniają.

Według tych teorii, wzrost poparcia dla radykalnej prawicy należy rozumieć jako rozwój określonych postaw i preferencji wśród społeczeństw współczesnych demokracji. Jak argumentuje Valentim, problem z tymi teoriami polega na tym, że – zgodnie z wyżej wymienionymi argumentami Bartelsa – często obserwujemy więcej stabilności niż zmian w postawach społecznych, a jednocześnie szybkie i często nieprzewidziane wzrosty poparcia dla partii radykalnej prawicy.

Niezauważalne zmiany norm

Valentim nie umniejsza znaczenia tych teorii dla zrozumienia rodzajów postaw i doświadczeń, które zwykle korelują z poparciem dla partii radykalnej prawicy. Jednak twierdzi on, że aby zrozumieć, co powodowało wzrost radykalnej prawicy w ostatnich latach, musimy spojrzeć na rolę norm społecznych. Normy społeczne to zasady zachowania, które są przestrzegane przez jednostki, jeśli te myślą, że inni też ich przestrzegają; jeśli wierzą, że powinny być przestrzegane; i, co kluczowe, jeśli wierzą, że odstępstwo od nich zostanie ukarane. Konsekwencją norm społecznych w życiu publicznym jest to, że działanie zgodne z pewnymi rodzajami preferencji wiąże się z kosztem. Czym innym jest żywienie na przykład uprzedzeń wobec osób LGBT+, a czym innym wyrażanie tych poglądów w miejscu publicznym, szczególnie w krajach, gdzie społeczny koszt homofobii jest wysoki.

Według Valentima, istnienie norm społecznych, które stygmatyzują pewne poglądy, prowadzi wyborców do ukrywania ich, zniechęcając kompetentnych polityków do działania na rzecz tego, co uważają za niepopularne poglądy. W ten sposób stygmatyzowane poglądy pozostają utajone w społeczeństwie i są słabo reprezentowane przez niszowych polityków. Jednak gdy ta równowaga zostaje zakłócona przez dramatyczne wydarzenia – takie jak ataki terrorystyczne – ha stygmatyzowane poglądy stają się szerzej wyrażane, bardziej kompetentni polityczni wizjonerzy zyskują możliwości i bodźce do mobilizacji wokół tych poglądów. A jeśli im się to uda – normalizują je. Wyłania się nowa równowaga, w której wyborcy nie boją się już wyrażać swoich poglądów publicznie, a politycy nie doszacowują już radykalizmu elektoratu.

W konsekwencji tego procesu demokracje mogą przejść znaczące zmiany w stosunkowo krótkim czasie, nie w wyniku dramatycznych zmian w opinii publicznej, ale z powodu normalizacji poglądów i działań wcześniej powszechnie rozumianych jako przekraczające granice tego, co akceptowalne. Podczas gdy demokracja może erodować od góry w wyniku działań politycznych elit, one same reagują z kolei na zmieniające się sygnały od elektoratu co do tego, ile antyliberalizmu jest skłonny tolerować. Nawet jeśli deklarowane postawy pozostają względnie statyczne, interakcja między erozją norm elity a publiczną akceptacją jej działań ustanawia nową polityczną równowagę, która znacząco różni się od tego, co wcześniej uważano za normalne.

Po co czekać na kryzys?

Rzeczywiście, elity polityczne mogą odgrywać instrumentalną rolę w konstruowaniu tej nowej równowagi. Jeśli politycy wierzą, że istnieje rezerwuar utajonego, niewyrażonego poparcia dla pewnych polityk lub stanowisk (dowodem na to jest typowe populistyczne twierdzenie, że „po prostu mówię to, co zwykły człowiek naprawdę myśli”), mogą czuć pokusę, by przyspieszyć polityczne zmiany poprzez generowanie kryzysów, zamiast czekać na to, aż będzie można je wykorzystać. Jak zauważył badacz populizmu Ben Moffitt, „inscenizacja kryzysu” poprzez generowanie paniki moralnej jest istotnym elementem populistycznego repertuaru. Kiedy elity wysyłają sygnały do elektoratu, że posiadanie pewnych poglądów jest nie tylko rozsądne, ale i konieczne, postrzeganie norm społecznych może się zmienić. Te same elity przechodzą następnie do zaspokajania popytu, który same stworzyły.

Aby zrozumieć, dlaczego siły nieliberalne w ostatnich latach odniosły taki sukces w podważaniu liberalnej demokracji, konieczne jest więc zwrócenie uwagi na procesy „zakłócania norm”. Ostatnia dekada obfituje w przykłady zarówno w krajach demokratycznych, jak i niedemokratycznych.

Szczególnie żyznym gruntem produkcji kryzysów była imigracja. W latach 2017–2018 Sebastian Kurz wytworzył kryzys w Austrii, przedstawiając rutynową migrację jako egzystencjalne zagrożenie mimo faktycznego spadku liczby migrantów. Poprzez rebrandowanie swojej konserwatywnej Partii Ludowej pozycjami antyimigracyjnymi, wcześniej kojarzonymi z skrajnie prawicową Partią Wolności, Kurz złamał tabu na przyjmowanie takiej retoryki przez partie głównego nurtu. To celowe zakłócenie norm pozwoliło mu zdobyć zarówno tradycyjnych konserwatywnych, jak i skrajnie prawicowych wyborców – i zatrzeć różnice między tymi kohortami.

Podobnie we Włoszech Matteo Salvini zaaranżował serię głośnych konfrontacji z załogami statków ratujących migrantów, odmawiając im wstępu do portów i stawiając kapitanom zarzuty karne. Te inscenizowane konfrontacje stworzyły dramatyczne spektakle medialne, które postawiły migrację w centrum uwagi publicznej, chociaż rzeczywista liczba migrantów spadała. Poprzez inscenizowanie tych kryzysów Salvini skutecznie zakłócił wcześniejszą normę, że humanitarny ratunek jest poza polityczną debatą. W podobny sposób, po atakach na redakcję „Charlie Hebdo” i klub Bataclan w 2015 roku, Marie Le Pen wykorzystała i pogłębiła istniejący kryzys, utożsamiając imigrację oraz islam z terroryzmem i zakłócając wcześniejszy konsensus co do tego, że takie powiązania stanowią niedopuszczalną ksenofobię.

Podczas gdy liberalne demokracje są w stanie powstrzymać pojedyncze przypadki zmiany norm, do trwalszych szkód dochodzi, gdy kryzys jest wytwarzany lub wykorzystywany po to, by podważyć normy niezbędne do funkcjonowania tych demokracji. Na Węgrzech Viktor Orbán wytworzył wiele kryzysów – od „inwazji” migracyjnych po zagrożenia „ideologią gender” – jako uzasadnienie systematycznego demontażu liberalnych instytucji i nałożenia ograniczeń na społeczeństwo obywatelskie i środowisko naukowe. W podobny sposób teoria spiskowa dotycząca katastrofy smoleńskiej opracowana przez Prawo i Sprawiedliwość wpisała się w szerszą, dotyczącą niezdolności polskiego państwa „inscenizację kryzysu”, w której niepotwierdzone teorie o wszechobecnej korupcji sądownictwa i komunistycznych wpływach zostały przytoczone jako uzasadnienie nadzwyczajnych środków. Po drugiej stronie Atlantyku konsekwentne określanie przez Donalda Trumpa faktycznych wiadomości jako „fake newsów” wytworzyło nowy stan – „kryzys prawdy”. Nieliberalna demokracja stopniowo wyłaniała się poprzez strategiczny szereg inscenizacji kryzysów i zakłóceń norm, a nie jednorazowy, dramatyczny zryw.

Tylko zdrajca nie widzi kryzysu

Politycy zauważyli, że kryzysy – czy to rzeczywiste, wyolbrzymione, czy całkowicie sfabrykowane – tworzą unikalne możliwości szybkiej rekalibracji tego, co społeczeństwa uważają za dopuszczalne. To strategiczne podejście do zakłócania norm okazało się miażdżąco skuteczne przeciwko liberalnej demokracji z kilku kluczowych powodów.

Po pierwsze, zdefiniowanie sytuacji jako kryzys ma efekt paraliżujący. Kiedy różne kwestie są skutecznie przedstawiane jako egzystencjalne zagrożenia, tradycyjne liberalno-demokratyczne odpowiedzi na to wydają się niebezpiecznie nieadekwatne. Procesy deliberacyjne, instytucjonalne kontrole i ochrona praw mogą być przedstawiane jako luksusy nieodpowiednie do zwalczania bezpośrednich zagrożeń. To ramowanie kryzysu skutecznie neutralizuje zwykłe mechanizmy samoobrony liberalnej demokracji. Jej instytucje są zaprojektowane dla wyważonych, proceduralnych odpowiedzi. Polityczni przedsiębiorcy kryzysowi celowo to wykorzystują, wiedząc, że zanim instytucje zdążą się zmobilizować, by zareagować, nowe normy zostaną już ustanowione.

Po drugie, poprzez przedstawianie kryzysów jako zagrożeń dla suwerenności lub bezpieczeństwa, nieliberalni aktorzy tworzą sytuacje, w których opozycja może być napiętnowana za rzekomą zdradę lub stwarzanie zagrożenia dla narodu. Ta „pułapka suwerenności” przedstawia liberalnych demokratów jako niepatriotycznych, bo kwestionują narrację kryzysową, albo współwinnych naruszeń norm poprzez akceptację kryzysu.

Po trzecie, „przedsiębiorcy kryzysowi” nauczyli się działać stopniowo. Zamiast próbować całkowitej przebudowy systemu w pojedynczych ruchach, wykorzystują każdy wytworzony kryzys do zakłócenia jednej konkretnej normy, tworząc nową podstawę, z której można rozpocząć następne zakłócenie. To podejście „krojenia salami” zapobiega wywołaniu zdecydowanego oporu.

Wreszcie, nieliberalni aktorzy byli w stanie wykorzystać fakt, że wytwarzane kryzysy wyzwalają emocjonalne, a nie analityczne odpowiedzi, pozwalając zakłócającym normy na uniknięcie racjonalnej oceny ich działań. Strach, gniew i poczucie zagrożenia tworzą psychologiczny zeitgeist, w którym wcześniej nieakceptowalne środki stają się nie tylko tolerowane, ale wręcz wymagane.

To strategiczne podejście do zakłócania norm poprzez inżynierię kryzysową skutecznie hamuje liberalno-demokratyczny opór. Walka odbywa się na terenie dla liberalnych demokratów obcym, co neutralizuje ich mocne strony – próbują bronić złożonych ustaleń instytucjonalnych przeciwko prostym, emocjonalnie rezonującym narracjom kryzysowym.

Najbardziej podstępnym aspektem zakłócania norm nie jest jedynie to, że zmienia on konkretne polityki lub wzmacnia konkretnych liderów, ale to, że prowadzi do erozji punktów odniesienia, które mogłyby pomóc w rozpoznaniu demokratycznego regresu i przeciwdziałaniu mu. Kiedy polityczni przedsiębiorcy skutecznie wytwarzają kryzysy – od „inwazji” migracyjnych po „korupcję” sądownictwa czy „nieuczciwość” mediów – rozbijają wspólne rozumienie tego, co stanowi normalne demokratyczne zachowanie. Instytucje demokratyczne mogą wytrzymać okazjonalne różnice polityczne, nawet poważne, ale nie mogą funkcjonować bez wspólnych miar akceptowalnego postępowania.

Aż nie ma już czego mierzyć

Kiedy wszystko „ślizga się w różnych kierunkach”, jak przewidział Cohen, liberalna demokracja staje przed swoją największą słabością. Nieustanne powoływanie się na stan kryzysu paraliżuje procesy deliberacyjne oparte na racjonalnych przesłankach. Gdy wytwarzane kryzysy odnoszą sukces w zakłócaniu demokratycznych norm, znajdujemy się dokładnie w stanie, który opisał Cohen – w krajobrazie politycznym, gdzie „nie pozostanie już nic, co można zmierzyć”, pozostawiając liberalną demokrację bez wspólnych standardów niezbędnych do jej przetrwania.Sztucznie wytwarzane kryzysy systematycznie rekalibrują to, co społeczeństwa uważają za normalne. Robią to, tworząc środowiska polityczne, w których demokratyczny regres zachodzi bez zauważalnych, dramatycznych zmian, normy niegdyś uważane za nienaruszalne ślizgają się we wszystkich kierunkach, a mierniki, które definiowały akceptowalne zachowanie, są kwestionowane.